Jak oddychać dmuchawcem

Czerwcowa łąka w podkrakowskich Wołowicach. Kwitną maki i rumianki. Siedemdziesięcio pięcioletnia kobieta pochyla się nad dojrzałym dmuchawcem i dmie w niego jak w miech kowalski. Nie, nie jest to sentymentalna zabawa w dzieciństwo. Helena Kapusta, emerytowana nauczycielka przedszkolna, demonstruje mi, w jaki sposób uczyła dzieci ćwiczeń oddechowych. Przez ponad trzydzieści dwa lata formalnie i ponad pół wieku nieformalnie, już na nauczycielskiej emeryturze.

W jej czasach nie było w obiegu pojęcia głębokiej ekologii, etnopedagogiki albo innych gadżetów grantowej humanistyki. Po prostu brało się dzieci na łąkę i prowadziło zajęcia w terenie. Były sekcje ogólnorozwojowe z takimi dmuchawcowymi rekwizytami. Potem praca ze specjalnie zebranymi od ludzi ze wsi, lokalnymi opowieściami i legendami o dmuchawcu lub innej roślinie. Nauka oddychania dmuchawcem to tylko jeden z morza przykładów etnografii stosowanej, której rzecz jasna nikt nie nazywał kulturoterapią. Oprócz tego codziennie coś się działo. Były piesze wycieczki nad Wisłę, żeby dzieci zrozumiały jej ludowy dukt (wcześniej opowiadało się na dywanie legendy znad Wisły). Było hodowanie na przedszkolnym okonie pomidorów, żeby dzieci doświadczały zaangażowania w cykl życiowy rośliny. Najlepiej jednak sprawdzała się antropologia łąki i jej etnobotaniczne zasoby. Tak, tak, nikt się nie silił na tę mądrą terminologię. Po prostu rwało się kwiaty, uczyło dzieci pleść z nich wianuszki i przy okazji przerabiało małopolski folklor, aby dzieci mogły zrozumieć, po co tańczą krakowiaka na Dzień Matki. Helena Kapusta swoją pracę dyplomową w tarnowskim studium pedagogicznym poświęciła doświadczeniu dziecka w poznawaniu wiejskiej przyrody. Kopia pracy gdzieś przepadła, choć może jest w archiwum prac dyplomowych. Nieważne. Ważne było to, że przedszkolaki znają kilkanaście gatunków rzadkich motyli i umieją opowiedzieć o ich znaczeniu w lokalnych gawędach. Kiedyś nie było idei leśnych przedszkoli. Po prostu brało się dzieci do lasu i inscenizowało z nimi baśnie. Najbardziej lubiły Jasia Małgosię, bo można było budować z gałęzi domek Baby Jagi i Czerwonego Kapturka, bo wolno było odegrać leśne harce wilka. Grupa pięciolatków uczyła się czytać bez podręczników, używając jako pomocy dydaktycznych jabłek i gruszek, które potem można było bezkarnie zjeść. Nikt nie mówił o historii mówionej i świadkach historii. Zwyczajnie na Dzień Babci i Dziadka dzieci wystawiły spektakl Dwie Dorotki, a po nim odbył się wieczór baśni z dzieciństwa wiejskich seniorów. Dziś, po latach, tamte dzieci mają już własne wnuki i pamiętają takie wydarzenia. Podobnie jak Święto Latawca na łące, Dzień Tańca Kujawiaka wymyślony, żeby zrozumieć różnice etnograficzne w całej Polsce i porozmawiać o tańcu w obrzędach rodzinnych. To wszystko opowiada mi Helena Kapusta na łące, demonstrując dziesiątki zadań rozwojowych, przytaczając niezliczone przykłady edukacyjnej pracy w terenie.

            Moja Mama, Helena Kapusta z domu Nęga pochodzi z pokolenia o etosie edukacji z podmiotem dziecięcym w centrum. To byli ludzie potrafiący poprowadzić zajęcia dla przedszkolaków na kwitnącej łące tak, żeby dzieci znały i piosenkę o makach i chabrach, i lokalne porzekadła, i zestaw ćwiczeń oddechowych. To była praca nad antropologią łąki bez pozy edukacyjnej innowacji i folderów reklamowych. Dzieci z przedszkola uczyły się kontaktu terenowego nie tylko z najstarszymi ludźmi ze wsi, ale także szacunku dla łąkowych kwiatów. Trzeba ich było zerwać tyle, żeby zrobić wianek, a jeśli – przypadkiem – pozostała jakaś resztka, to kwiatek trafiał do wazonika w przedszkolnym kąciku przyrody. Mama wychowała cztery pokolenia. Nikt jej nigdy nie promował. Nie zapisała się do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej ani do „Solidarności”, bo uważała, że edukacja jest pracą empiryczną. Dlatego ominęły ją awanse, a jako kierowniczce wiejskiego przedszkola to odmówiono jej przydziału na zabawki, to węgla, to znów nie przyznano dodatków finansowych, kiedy przeszła na emeryturę. Lokalny działacz „Solidarności”, kierowca z zawodu, został kiedyś oddelegowany „na wizytację” w miejscu jej pracy. Nie dostała wtedy związkowego długopisu z logo „Solidarności”, śmieje się do dziś już jako matka, babcia i prababcia z dmuchawcem w ręku. Martwi ją, że w Polsce nic się nie zmieniło. Cieszy ją, że dawne przedszkolaki dobrze przyswoiły własną tradycję. Najważniejszym jest, że na wiejskiej łące nadal, co roku, można by przeprowadzać zajęcia z dmuchawcem. Choć nikt tu tego nie robi w Wołowicach. Mogłaby napisać podręcznik do zabaw na łące. Mógłby zostać dla prawnuków, kiedy doczekają się swoich dzieci. Przecież co roku będą – tu – w Polsce dmuchawce.

Anna Kapusta

 

Helena Kapusta o sobie

Urodziłam się 12 października 1944 roku we wsi Kłokoczyn. Do pracy w Państwowym Przedszkolu w Wołowicach przystąpiłam w roku 1963. W przedszkolu tym przepracowałam 32 lata. Wykonywałam obowiązki: kierowniczki przedszkola, nauczycielki i intendentki jednocześnie, oczywiście pobierając tylko jedną pensję za jeden etat. Takie były czasy. Kierowniczką przedszkola byłam przez 12 lat. Grupa liczyła 35 dzieci, od 3 do 6 lat. Kiedy rozpoczęłam pracę, jeszcze przez kilka lat wakacje odbywały się zimą, od 1 stycznia do 15 lutego, kiedy rodziny wiejskie były wolne od prac polowych. Dopiero kilka lat później przedszkole zaczęło działać w systemie pięciu i dziewięciu godzin do wyboru, do pracy przyjęto więcej personelu i warunki trochę się poprawiły. Mimo tych trudności wspominam te 32 lata jako bardzo udane, wraz z eksperymentami edukacyjnymi i zadowoleniem z kontaktu z dziećmi z Wołowic.

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.