1 września we wspomnieniach mieszkańców Krakowa i powiatu krakowskiego.

A więc wojna! Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie, publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory, weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym – walka aż do zwycięstwa! – tak brzmiał komunikat odczytany 1 września w Polskim Radiu przez Józefa Małgorzewskiego, spikera Polskiego Radia.

Wspomnienia świadków wybuchu II wojny światowej

Balice, piątek, 1 września 1939 roku. Świta. Dom nasz – ogród, droga do Morawicy i dalej – łąki zajęte na polowe lotnisko. W cieniu kasztanowej alei stoją nasze bojowe awionetki. Tak było też rok temu, kiedy wyniknęła sprawa Zaolzia. Wieś śpi.
Huk samolotów budzi nas. Wszyscy wybiegamy na podwórze zobaczyć nasze „łosie”.
– Nasze łosie – wołają żołnierze.
Kapitan Medwecki – dowódca orientuje się w sytuacji.
– Niemcy – woła – Gdzie nasze biało-czerwone znaki?
Zauważamy groźne swastyki na skrzydłach samolotów. Kapitan Medwecki przebiega ogród, drogę, wskakuje do samolotu i startuje.
– Ostrzelać ich! My zwyciężymy!
Druga eskadra swastyk nadlatuje.
Strzały, strzały, serie strzałów.
Samolot Medweckiego zestrzelony spada na ścierniska po bogatych w tym roku plonach. Pada również fornal – Jasiek Opioła, którzy wyszedł na płot, żeby lepiej zobaczyć, co się dzieje.
„Wojenko, wojenko, cóżeś Ty za pani…” – dochodzi do nas prawda.
Bohaterska śmierć kapitana Medweckiego i śmierć Jaśka Opioły wstrząsają nami. Ledwie wróciłyśmy z siostrą z obozu harcerskiego w Kosarzyskach, pełne patriotycznych uniesień, wiary w niezwyciężone siły Polski.
Wojna to zwycięstwo.
Nikt nie myśli o ofiarach.
Mój ociec zarządzający majątkiem ks. Radziwiłła w Balicach kazał zbić dwie trumny. Toporne, drewniane trumny. Zwykły drabiniasty wóz. Pogrzeb bohaterskiego lotnika kapitana Medweckiego i przypadkowej ofiary wojny Jaśka Opioły jest przerażająco skromny. Za trumną żona Opioły, mój ojciec i dwóch żołnierzy. Zamiast salw – huk nadlatujących bombowców. Droga do Morawicy otwarta, ale nikomu nie wolno towarzyszyć – to zwraca uwagę tych w powietrzu.
Kapitan Medwecki był chyba pierwszą ofiarą tej wojny. Dziś spoczywa w Morawicy pod śmigłem samolotu, który przyniósł mu śmierć i naszą cześć. Radio podaje „Uwaga, uwaga… Nadlatuje…” itd. Uciekamy przed Niemcami ciężarówką, gnając całe stado krów i część stadniny. Nie mogą wpaść w ręce Niemców. Na wschód przez Igołomię, byle dalej. Ojciec – kapitan rezerwy – odjeżdża na rowerze, szuka jednostki, aby się zgłosić do wojska. I tak się rozdzielamy. W bruzdach ziemniaków, w przydrożnych krzakach, przeczekujemy naloty. Każdy chowa się, gdzie może. Druga strona tego drastycznego obrazu to realia życia. Trzeba zjeść, trzeba się wyspać, opatrzyć obolałe i poranione nogi. Trzeba żyć. W przydrożnym rowie rozpalamy ognisko i pieczemy kaczkę zabraną z domu. Raptem nalot! Hakiem wyciągamy brytfankę i wleczemy ją na sznurku w kurzu. Nie zostawiamy kaczki – jesteśmy głodni!
Dziś moje wnuki niechętnie słuchają o istocie wojny. Mają to w szkole, w literaturze, w telewizji. Ale z wypiekami na twarzy słuchają opowieści z dnia codziennego: o niedopieczonej kaczce, o krzakach agrestu, w których moja siostra chowała sie przed Niemcami, o pijanym komendancie, który w złości rozbił lampę (ten smród nafty pamiętam do dziś).
Ale czyż te codzienne wydarzenia nie są mniej znanym, ale równie drastycznymi obliczem wojny?
RENATA GOSTYŃSKA

Pod koniec sierpnia 1939 r. mój Ojciec, lekarz na Śląsku, otrzymał nakaz stawienia się w dniu 30 tego miesiąca w Szpitalu Wojskowym nr 5 w Krakowie. Wszystko wskazywało na to, że wojna wybuchnie lada dzień. Ojciec, były powstaniec śląski, słusznie obawiając się represji ze strony Niemców, postanowił opuścić dom w Tarnowskich Górach i ulokować rodzinę w Ojcowie.
W rodzinie znany byłem jako ranny ptaszek” i 1 września też wstałem wczesnym świtem, by rozejrzeć się po okolicy. Było pięknie. Nad pogrążoną w cieniu doliną Prądnika wschodziło słońce, oświetlając zalesiony stok i tkwiące w nim białe skałki. Obfita rosa zapowiadała piękną pogodę. I nagle usłyszałem, z każdą chwilą głośniejszy, huk motorów. Zza lasu, od strony Krakowa, wyskoczyła trójka nisko lecących dornierów. Takich samolotów jeszcze w życiu nie widziałem. Były wspaniałe, nowoczesne i groźne z czarnymi krzyżami na kadłubie i swastykami na sterach. Dystans był taki bliski, że widziałem wyraźnie głowy pilotów w skórzanych hełmofonach i strzelca na dziobie samolotu. Nagle do huku motorów dołączył się terkot karabinu maszynowego i widać było ogniki wystrzałów. To zjawisko trwało zaledwie kilkanaście sekund. Stałem oniemiały. To wojna! Z tą wiadomością pobiegłem do domu. Na progu stał gospodarz przecierając zaspane oczy.
– Co to za huk? – zapytał.
– Wojna, wojna – zawołałem. – Widziałem trzy niemieckie samoloty. Jeden strzelał z karabinu maszynowego
Gospodarz natychmiast oprzytomniał. Szybkim krokiem wszedł do domu i włączył radio, jedno z nielicznych w Ojcowie. Z głośnika rozległ się głos spikera mówiącego słowa: „Czekolada, uwaga nadchodzi”. A potem już normalnie podał wiadomość, że dziś rano Polska została zaatakowana, co oznacza wybuch wojny, że będziemy sie bronić, aż do ostatecznego zwycięstwa.
A ja miałem w oczach te trzy dorniery i porównywałem je z naszymi przestarzałymi PZL 11, z których byliśmy wszyscy dumni. A jednak… Po wielu latach dowiedziałem się, że pilot Władysław Gnyś, lecąc samolotem PZL 11, strącił w okolicy Olkusza dwa dorniery. Z całą pewnością były to dwa samoloty z tej trójki, które wówczas tak mi zaimponowały.
Następnego dnia wieczorem Mama powróciła z Krakowa w fatalnej kondycji psychicznej po rozstaniu z Ojcem i przeżyciu bombardowania miasta. Ten nastrój przerodził się w panikę, kiedy do Ojcowa napłynęła samochodami fala uciekinierów ze Śląska, a z nią wiadomości o Niemcach, którzy będą niszczyć i mordować Polaków, do uciekinierów dołączają okoliczni chłopi na furmankach. Potok ludzi zmierza na tułaczkę w kierunku wschodnim, z niewiadomym celem stałego pobytu. Nasza rodzina postanowiła pozostać. W tym postanowieniu utrwalił nas gospodarz, który zdecydował się nie opuszczać domu i swojej rodziny.
Czwartego dnia wojny, po odejściu uciekinierów, w Ojcowie zapadła cisza zakłócana tylko porykiwaniem niewydojonych krów i szczekaniem pozostawionych w obejściach psów. Ten pozornie sielski nastrój trwał krótko. Wieczorem 5 dnia września i wojny od strony Skały pojawiły się na tle pogodnego nieba dymy pożarów, a w powietrzu czuć było swąd spalenizny.
– Niemcy są już blisko i niedługo zjawią się w Ojcowie. Po nich można spodziewać się wszystkiego co najgorsze – powiedział gospodarz. On postanawia na razie ukryć się z rodziną w lesie, w położonej niedaleko niedostępnej jaskini, w której można przeczekać kilka dni. Decydujemy się szybko i dołączamy do niewielkiej grupy tych, którzy odważyli się nie opuszczać Ojcowa. Gospodarz prowadzi pochód po stromym stoku w dolinę do niewielkiej jaskini, w której stosunkowo wygodnie zmieścić się może przerażona gromadka ludzi z podręcznym dobytkiem: koce, kołdry, garnki i suchy prowiant. Noc jest zimna. Wśród mieszkańców jaskini powoli słabnie napięcie. Każdy próbuje urządzić sobie legowisko, przytulić się do kogoś dla zachowania ciepła ciała i zasnąć. Wkrótce zapada cisza zakłócona tylko westchnieniami i pochrapywaniem ludzi obcych, lecz równocześnie bliskich sobie we wspólnym, niepewnym losie.
Nagle ciszę nocy zakłócił hałas, z każdą chwilą narastający. Już można odróżnić huk motorów i łoskot gąsienic pojazdów toczących się na drodze nad naszymi głowami. Nikt już nie śpi. Z przerażeniem słuchamy, jak toczy się machina wojenna: kolumna pancerna. Wszyscy milczą absurdalnie, bo przecież najgłośniejszy krzyk nie mógłby sie przebić przez huk jadących czołgów i transporterów opancerzonych. Nie wiem, jak długo toczyła sie zmotoryzowana kolumna, chyba dwie godziny. Zaczynało świtać, kiedy z wolna zaczął zanikać ten piekielny hałas. Nastała cisza, a ja uświadomiłem sobie, że nic nie może przeciwstawić się takiej militarnej potędze. Wkrótce Niemcy zajmą Kraków, a potem cały kraj, który tak krótko cieszył się wolnością.
STANISŁAW HAGER

Mieszkaliśmy na ulicy Wolskiej, byliśmy niedługo po ślubie. 1 września 1939 r. spotkała nas szczególnie ważna wiadomość – byłam w ciąży. Oboje pracowaliśmy w firmie Makowski na ul. Ceglanej. Tego dnia rano po drodze do pracy odprowadzałam synka sąsiadki do składnicy węgla na ul. Towarową. Niedaleko. Zostawiłam go tam i poszłam do swojej firmy.
Nagle zawyły syreny i nadleciały nisko samoloty. Gdy się obejrzałam, bomby leciały na składnicę węgla, gdzie było dużo ludzi. Zaczęli bezładnie uciekać, byli ranni, brudni od krwi i węgla, jęczeli, krzyczeli i wzywali na pomoc Boga. Co chwilę znajdowano zabitych. Dotarłam w panice do pracy, gdzie uciekliśmy do piwnicy. Mąż też tam na mnie czekał. W jego oczach była rozpacz, nie wiedzieliśmy, co powiedzieć… groza, zaschło mi w gardle i łzy stanęły w oczach. Mąż z wojskowej rezerwy został powołany do Obrony Cywilnej ludności Warszawy. Zostało dla nas niewiele czasu, może godziny, które mogliśmy spędzić razem. Miało być ciężko i oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę. W głowie miałam pustkę. Mąż szedł na wojnę z ciężkim sercem. Wierzyliśmy jak wszyscy, że to długo nie potrwa. Nie mieliśmy żadnej wzruszającej chwili pożegnania ze sobą. Nagle straciliśmy wszystko. Jezu!… Nie mam już domu, niczego, został mi tylko złoty łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej, który otrzymałam od matki jako prezent ślubny.
Nasłuchiwałam… Szli, a ich nadejście przypominało widowisko: w ścisłej formacji, krokiem marszowym i śpiewali „Rozamundę”.
Szli w tempie niepokonanym, miarowo, nieubłaganie i bez emocji. Ludzie po kryjomu przyglądali się im z lękiem. Był to szok, gęstniejąca rozpacz, w porównaniu z nimi byliśmy niezdarni i niezorganizowani. Najgorsza ze wszystkiego była dla mnie wizja samotnej ciąży.
Po powrocie z obozu do Warszawy codziennie z moją córeczką chodziłyśmy na ruiny naszego dawnego domu. Zawieszałyśmy na drzwiach od piwnicy kartkę – informację dla męża, gdzie może nas odnaleźć. Któregoś dnia (w 1946 roku), gdy znów byłyśmy w pobliżu ruin, zatrzymałam się. Przed nami stał mężczyzna. Zarośnięty, zaniedbany, brudny. Mój mąż. Mając sześć lat Alicja poznała wreszcie swojego ojca, którego przecież mogła już nigdy nie zobaczyć… Uciekł z pociągu, który wiózł więźniów do Oświęcimia.
ALICJA KLECZEWSKA
(WSPOMNIENIE MATKI)

Piątek przywitał nas pięknym, słonecznym, ale rześkim porankiem. Życie toczyło się leniwie, jak to na wczasach. Do powrotu do domu został jeszcze tydzień. Mamy toczyły uprzejme rozmowy, nianie zaganiały gromadkę rozbrykanych dzieciaków jeszcze za małych, by chodziły do szkoły, jeszcze swobodnie mogących korzystać z wakacyjnego wypoczynku. Nie ma gazet ani radia.
Ten dzień nie różniłby się od innych dni spędzanych od kilku tygodni w Bukownie, gdyby nie nieoczekiwany przyjazd autobusu. Podjechał pod letnie domki należące do sosnowieckiego magistratu około południa. Z autobusu wysiadł tato, a razem z nim siedmiu innych urzędników, których rodziny wyjechały na wakacje na wieś.
Dlaczego mama nie ucieszyła się na widok taty? Skąd ten zaniepokojony wyraz twarzy. Dlaczego niania ma taką przestraszoną minę? Tato opowiada coś o wojnie, o Niemcach, którzy wkroczyli do Polski i o powołaniu do wojska. Ma się stawić w swojej jednostce 11 września. Ale nie będzie go tylko kilka tygodni. Może nawet krócej. Przegonią tych Niemców z naszego kraju szybciutko.
Tymczasem trzeba się pakować i wracać do domu. W innych domkach też trwają przygotowania do nieoczekiwanego powrotu do miasta. Autobus czeka.
Kolega taty robi jeszcze pamiątkowe zdjęcia z wakacji z Bukowna z 1 września 1939 r. Mama specjalnie do tego zdjęcia wiąże mi na czubku głowy wielką kokardę. Chyba większą niż buzia niespełna dwuletniej dziewczynki. Tata bierze mnie na ręce. Oboje się uśmiechamy, szczęśliwi, że jesteśmy razem.
Ale wkoło wszyscy są bardzo podenerwowani i wszyscy mówią tylko o tej wojnie. Z sąsiedniego domku przybiega kolega taty. Dowiedział się, że na stacji w Bukownie, kilkaset metrów stąd, stoi polski pociąg pancerny. Czeka na wyjazd. Tata koniecznie chce go zobaczyć. Inni panowie również.
Na dworcu zatrzymują się przy bufecie. Dzień jest wyjątkowo gorący i słoneczny. Każdy zamawia po kuflu piwa i po kolei, każdy ze swoim kuflem, wychodzą na peron. Podziwiają działka przeciwpancerne, rozmawiają z żołnierzami. Śmieją się, jak szybko dadzą Niemcom do wiwatu.
Na niebie, wysoko pokazują się dwa samoloty. Zbliżają się bardzo szybko. Tato mówi:
– O, nasi lecą.
– O, nasi lecą – mówi mama, stojąc przed letnim domkiem. Walizki spakowane, czekamy tylko na tatę.
Warkot silników narasta z każdą sekundą. Te samoloty nie lecą, lecz spadają wprost na nas! Mama porywa mnie na ręce i rzuca się pod najbliższe drzewo, zakrywając mnie swoim ciałem. Ogromny huk nad nami. Jeszcze większy za kilka sekund rozrywa powietrze. Znad stacji w Bukownie unoszą się kłęby dymu, słychać wybuchy. Mama zamiera. Nie potrafi wydobyć z siebie głosu.
Samoloty, jak szybko przyleciały, tak odleciały. Nie były nasze.
Z domku wybiega Józia, moja niania, a mama nie potrafi zrobić kroku. Jakby zamarła. Józia bierze mnie na ręce. Płacze, a ja płaczę razem z nią. Z dworca biegną jacyś ludzie, wołając, że zbombardowano pociąg pancerny. Zginęło wielu ludzi. Mama osuwa się na ziemię.
1 września 1939 r. ostatni raz widziałam mojego ojca. Zmarł w drodze do szpitala w Olkuszu. Nie zdążył założyć munduru. Na tamtejszym cmentarzu obok innych ofiar tego bombardowania leży – jeden przy drugim – sześciu urzędników sosnowieckiego magistratu. Ocalało dwóch, którzy nie zdążyli odebrać swojego piwa z dworcowej restauracji.
Nie ma czasu na rozpacz. Trzeba szybko wracać do miasta. Urząd ma być ewakuowany na wschód. Trzeba spakować wszystkie dokumenty i rodziny urzędników. Pojadą specjalnym pociągiem.
Odrętwiała z bólu mama myśli, że już nic gorszego jej nie może w życiu spotkać. A przed nami ponaddwutygodniowa podróż pociągiem, z którego ciągle trzeba uciekać przed bombardowaniami. Pieluchy i ubranka małego dziecka prać pod parą skraplającą się z lokomotywy. Żebrać o trochę mleka dla dwulatki. Wszystko po to, by u celu podróży dowiedzieć, się, że od wschodu zaatakował nas inny wróg. Bez dobytku, trochę jakimiś furmankami, trochę pieszo, przez kolejne dwa miesiące w lekkich ubraniach mama, niania i ja wracałyśmy do domu.
HANNA PAZERA

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.